Zbliża się termin, kiedy potrzebny będzie przegląd gwarancyjny drogi rowerowej wzdłuż Grunwaldzkiej. Jest, jaka jest – efekt kompromisu między koniecznością jej wyznaczenia (wreszcie zapadła decyzja polityczna w tej kwestii), a niechęcią do zabierania kierowcom choćby piędzi jezdni. Konsekwencje są poważniejsze, niż by się wydawało.
Chodzi tu nie tylko o jedną drogę rowerową – te same problemy występują na wszystkich innych niedawno wybudowanych w mieście.
Pewne rzeczy można i trzeba poprawić. Mam na myśli przede wszystkim wyznaczenie przejść dla pieszych przez drogę rowerową, na której rowerzyści notorycznie nadużywają pierwszeństwa przejazdu. Rozumiem przez to egzekwowanie pierwszeństwa przejazdu z jednoczesnym zaniedbaniem zachowania koniecznej w ruchu drogowym ostrożności. Przydało by się też więcej zrozumienia dla nieprzyzwyczajonych do nowej rzeczywistości pieszych.
Najniebezpieczniejsze miejsca na Grunwaldzkiej to moim zdaniem skrzyżowanie z Palacza i przejście/przejazd przez Grunwaldzką na wysokości Marszałkowskiej.
Konia z rzędem temu, kto rozumie
Od jakiegoś czasu ZDM nie maluje w takich miejscach pasów – w myśl przepisów, że pasy to za mało, konieczne byłoby też ustawienie także znaków pionowych. I pewnie trzeba będzie to zrobić.
Nawiasem mówiąc, Zarząd Dróg Miejskich od co najmniej roku obiecuje, że opublikuje coś w rodzaju instrukcji, jak zachowywać się na przecięciach traktów rowerowych i pieszych bez oznakowania. Minął rok z okładem, a instrukcji jak nie było, tak nie ma.
Oczywiście, można rozbudować sygnalizację świetlną, by obejmowała również drogę rowerową, jak zrobiono na przykład przy Matejki, po południowo – wschodniej stronie ulicy, ale ze względu na koszty takie rozwiązanie można włożyć między bajki (przy Marszałkowskiej była szansa, gdyż sygnalizacja była montowana od podstaw).
Formalne wyznaczenie przejść ma zresztą i ciemną stronę dla pieszych – nie można wówczas przekraczać drogi, także rowerowej, w odległości 100 metrów od zebry.
Zdecydowanie najbardziej zdroworozsądkowo byłoby liczyć na kulturę w ruchu drogowym, zarówno ze strony pieszych jak i rowerzystów, pędzących nieraz niewiele wolniej niż samochód w ruchu miejskim. Na to jednak w polskich warunkach liczyć nie można. Niestety, przynajmniej w przewidywalnej przyszłości.
Z rozmowy z jedną z osób znaczących w poznańskim zorganizowanym ruchu rowerzystów (nie podaję nazwiska, bo rozmowa była prywatna) wywnioskowałem, że są oni w ogóle przeciwni wyznaczaniu przejść dla pieszych przez drogi rowerowe. Sugerują, że powinni, także w rejonie skrzyżowań, mieć bezwzględne pierwszeństwo na przecięciach z chodnikami, a piesi mają… uważać.
Kto sieje wiatr…
Dalsza część tekstu to już czysta spekulacja, ale pozwolę sobie postawić dwie tezy:
Pierwsza, to zadziwiająca zbieżność w czasie pomiędzy zaprzestaniem malowania w Poznaniu pasów na przejściach przez drogę rowerową, a wejściem w życiu przepisu Kodeksu drogowego mówiącego, że na pasach to pieszy ma pierwszeństwo (wyjątkiem są tory tramwajowe).
Druga, to że grozi nam kolejna wojna uliczna, tym razem rowerowo – piesza. Nietrudno mi wyobrazić sobie, że jeżeli rowerzyści będą spychać pieszych na krawężnik na drogach rowerowych, ci drudzy usztywnią swoje stanowisko co do jazdy rowerem po chodniku.
Wiadomo – nielegalne to, ale zwykle tolerowane. Zwłaszcza, że są ulice, gdzie w myśl przepisów jazda rowerem po jezdni powinna być bezpieczna, a nie jest – bo kierowcy notorycznie przekraczają tam dozwoloną prędkość, nawet dwukrotnie. Pozostanie prowadzenie roweru.
Nolens wolens, rowerzyści wyleją dziecko z kąpielą.
Darek Preiss