
Od czasu, kiedy piesi zaczęli powoli odzyskiwać swoje naturalne terytorium, jakim są chodniki, a miłośnicy zieleni zdecydowanie przeciwstawiają się rozjeżdżaniu jej przez samochody, kierowcy podnoszą larum:
Że zabiera się im miejsca parkingowe (prawem kaduka zaanektowane na chodnikach i trawnikach), postuluje zwężanie ulic, którymi dotąd pędziły samochody (zwykle o wiele za szybko), próbuje prostować ewidentne błędy planistyczne, jak budowa parkingów kosztem chodnika (według prawa powinien mierzyć minimum półtora metra szerokości), odzyskiwać przestrzeń dla spacerowiczów i rowerzystów.
Święte oburzenie, jakby zabierano zmotoryzowanym ich jakieś przyrodzone prawa, nieraz połączone z kompletnym oderwaniem od rzeczywistości, a nawet agresją – nie tylko werbalną – wydaje się zachowaniem z kosmosu. Jednak jest powszechne. Walka z powszechną samochodozą przypomina walkę z wiatrakami. No, prawie.
Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem zwanym gotowaniem żaby: żabę wrzuca się do zimnej wody, która potem stopniowo podgrzewa się aż do wrzenia. Żaba najpierw nie zauważa różnicy, potem temperatura nie jest jeszcze dokuczliwa, a gdy płaz się zorientuje, że coś jest nie tak, jest już za późno.
Podobną kąpiel kierowcy urządzili w ostatnich trzech dekadach wszystkim pozostałym użytkownikom ulic, zwłaszcza w miastach, gdzie przestrzeń jest wyjątkowo cenna.
Gdyby, w porównaniu z rokiem 1989, skokowo liczba samochodów na ulicach wzrosła do obecnej, mielibyśmy rewolucję. Tymczasem przybywało ich powoli – z dnia na dzień czy z tygodnia na tydzień, nie było to zauważalne, a utrudnienia fundowane pieszym przez zmotoryzowanych narastały stopniowo.
Głos nielicznych, którzy prognozowali rozwój wydarzeń był odosobniony i lekceważony, no, bo przecież jeszcze dało się chodzić po ulicach.
Dopiero, gdy sytuacja zrobiła się już całkiem nieznośna ci którzy chcą poruszać się inaczej niż samochodem, obudzili się z ręką w nocniku: przedzierają się między zaparkowanymi autami, czekają w nieskończoność na przejściach dla pieszych, widzą rozjeżdżone błocko w miejscu ulubionych trawników i tym podobne. Lata trwało, zanim zorganizowali się na tyle, by w ogóle zacząć odzyskiwać swoją przestrzeń.
Jak zareagowali kierowcy, pisałem na wstępie. Najwyraźniej, empatia nie jest mocną stroną tych użytkowników wspólnej przestrzeni. Gorzej, – zarzucam im skrajny egoizm, choć są wyjątki. Nie zauważają nawet tego, że przestrzeń skurczyła się do tego stopnia, że do kłótni i agresji dochodzi już także między samymi kierowcami.
Zapewne tak, jak w krajach, które plagę samochodozy mają już za sobą, na radykalne zmiany poczekamy do momentu, kiedy sami zmotoryzowani (a decydenci to niemal wyłącznie oni) zrozumieją, że szaleńcza motoryzacja szkodzi im samym.
Ciekawe, jak długo poczekamy na przekroczenie masy krytycznej.
Darek Preiss