wtorek, 16 kwietnia

Tory na tiry?

Fot. D. Preiss

Jakby długo by człowiek nie żył na tym najlepszym ze światów, zawsze znajdzie się coś co spowoduje, że szczęka mu opadnie. Na portalu gospodarczym wnp.pl trafiłem na artykuł Piotra Stefaniaka, w którym wypowiada się Adrian Furgalski, dyrektor Zespołu Doradców Gospodarczych Tor. I oniemiałem.

Dyrektor Furgalski przekonuje, by nie faworyzować kolei kosztem transportu drogowego przez „podniesienie podatków od środków transportu czy podniesienie opłat drogowych”. Cóż za odwracanie kota ogonem!

Przecież jak dotąd to transport drogowy zdominował w Polsce przewozy zarówno towarowe, jak i pasażerskie, a branża kolejowa dopiero od niedawna próbuje odzyskać pozycję, z której wypchnął ją polski sposób na sukces gospodarczy – duma z pozycji europejskiego lidera transportu drogowego. Duma księgowego, który potrafi tylko podliczać słupki.

Pozwolę sobie przypomnieć, że o ile koszty transportu kolejowego można dokładnie policzyć, począwszy od dzierżawy gruntu, na którym leżą tory, po cenę prądu w sieci trakcyjnej (jeśli jest).

Samochodem na gapę

Z samochodami jest inaczej. Branża drogowa nie przypadkiem konkuruje ceną z transportem drogowym, a zjawisko jest starsze niż transformacja ustrojowa.

Transport drogowy dotujemy my wszyscy, i dotyczy to wszystkiego, co porusza się po drogach – od motocykli po TIR-y. Im pojazd większy i cięższy, tym jego jazdę dotujemy bardziej.

Biznes samochodowy w koszty swojego funkcjonowania nie wlicza takich kosztów, jak choćby dewastacja nawierzchni dróg i chodników, zatrucia środowiska, przekroczonych norm hałasu. Istnieją jeszcze koszty, które generuje zapotrzebowanie transportu samochodowego na przestrzeń, coraz zachłanniej wypierającego z niej innych użytkowników. I nie dotyczy to tylko miast. Zapewne w tej wyliczance i tak o czymś zapomniałem.

Obowiązkowo muszę tu wspomnieć o kosztach wypadków drogowych, zarówno usuwania ich skutków, jak leczenia ofiar wypadków czy tragedii, które pociągają za sobą wypadki śmiertelne. Trup na polskich drogach ściele się gęsto. Gdyby polscy żołnierze na zagranicznych misjach ginęli w takim tempie, jak użytkownicy dróg, pewnie już mielibyśmy w kraju rewolucję.

Drogowy biznes nie uwzględnia tych wszystkich kosztów z bardzo prostej przyczyny – nie musi ich ponosić.

A przecież można je z dużą dokładnością oszacować. Może czegoś nie rozumiem, ale uważam, że opłaty obciążające transport drogowy nie są po to, by w niego złośliwie godzić. Jeśli w ogóle zostaną zwiększone, to po to, by drogowcy zaczęli wreszcie płacić całość swoich rachunków. Bo dzisiejszy podatek drogowy to kpina. Gdyby rzeczywiście miał wystarczyć na utrzymanie i remont dróg, paliwo byłoby droższe od złota.

Tymczasem zarówno samochodowy biznes jak i politycy pękają z dumy, że Polska jest europejskim liderem transportu drogowego. Nie wiem, czy jest tu jakiś powód do radości. Nie wyobrażam sobie, jak można bez wstydu zabiegać w Brukseli, by polscy kierowcy w Europie jeździli za ułamek tej sumy, za którą pracują ich koledzy na zachodzie.

Polski transport drogowy ma swój rodowód w sieci firemek w rodzaju „szwagier i spółka”, którymi kraj jest po prostu usłany. Wystarczy spojrzeć na mapę google – taki biznes można znaleźć niemal w każdej miejscowości. Niestety, filozofia zysku jak najtańszym kosztem od tamtych czasów nie zmieniła się.

Biznes oparty na nieuwzględnianiu faktycznych kosztów pozwala na stosowanie dumpingowych cen. Tylko czy naprawdę chcemy równać do takich potęg gospodarczych jak Białoruś?

Kolej na hamulcach

Trzeba tu powiedzieć coś jeszcze – jak dotąd to transport drogowy rozwija się kosztem szynowego. Gdy z przytupem i przyświstem otwierano program budowy autostrad (zacięcia w jego realizacji to przede wszystkim wina rządzących, niezależnie od barw politycznych), inwestycje w transport szynowy spychane były ad calendas greacas. Teraz kolejarze rwą włosy z głowy, czy dadzą radę pieniądze z Unii w terminie wydać.

A mogło być jeszcze gorzej. Pewien szef rządu robił wszystko, by choć część z unijnych środków przeznaczonych na kolej przesunąć na drogi. Gdyby nie twarda postawa Brukseli, pewnie by się to udało.

Do uprzywilejowania transportu szynowego bardzo nam zatem daleko. Dyrektor Furgalski przeczy sam sobie: Słusznie zauważają, że sposób modernizacji kolei oznacza w Polsce preferowanie transportu pasażerskiego kosztem towarowego. Jednak wyciąga z tego wniosek, jakoby niedoinwestowany kolejowy transport towarowy mógł być zagrożeniem dla samochodów. Cóż, właśnie dowiedziałem się, ze białe jest czarne.

Zapomina chyba, że rozmaite opłaty i podatki mają służyć nie tylko napełnianiu kasy państwa, ale i wyrównywaniu szans. Dotyczy to też podmiotów na rynku przewozów. Gdyby było inaczej, po co nam władze publiczne?

Tor czy tor-peda?

Szef zespołu żongluje szczegółami, tracąc jednak z oczu całość sytuacji w branży. Cóż, nie pierwszy to przypadek, że ktoś liczy drzewa, nie dostrzegając lasu. Można mi zarzucić, że piszę ten tekst z perspektywy socjologa, a nie przedsiębiorcy. Uczono mnie jednak, że ekonomia jest nauką społeczną.

Na ironię zakrawa, że instytucja którą dyrektor Furgalski reprezentuje, nazywa się Zespołem Doradców Gospodarczych Tor. Sposób, w jaki dyrektor myśli torpeduje dotychczasowe wysiłki by wyrównać szanse transportu kolejowego z konkurencji z drogowym.

Przyznam, że dotąd bardzo szanowałem ten zespół za odwagę pójścia pod prąd, wtedy, gdy prymat samochodu jako najlepszego środka transportu był uznawany za oczywistą oczywistość.

Opinie ekspertów zespołu uważałem za głos rozsądku, zwłaszcza we wcześniejszych latach transformacji. Chyba jednak będę musiał zmienić zdanie.

Darek Preiss

Z wypowiedziami dyrektora Furgalskiego można zapoznać się tutaj.

 

1 Komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *