środa, 24 kwietnia

Przekleństwo D`Hondta

Taki obrazek z lat szkolnych – namiętnie chodziliśmy do kina na filmy z Godzilą. W jednym potwór naparzał się z Mechagodzillą. Wielkie jak góry monstra biły się między sobą depcąc po drodze budynki i całe miasta, nawet tego nie zauważając. Mimo kiepskich dekoracji, robiło to wrażenie. Podobnie widzę naszą scenę polityczną.

Dobrze pamiętam pierwsze całkowicie wolne wybory do parlamentu. Startowały tam wtedy dziesiątki przeróżnych, często egzotycznych komitetów, co zaowocowało wielkim rozdrobnieniem w Sejmie, z czego praktycznie nie dało się skleić trwałej większości.

Pojawiły się wtedy głosy, że trzeba zmienić system liczenia głosów, by wyciąć polityczny plankton i stworzyć możliwość trwałych rządów. Zdecydowano się więc zmienić ordynację wprowadzając próg wyborczy i system liczenia głosów metodą D`Hondta dający fory najsilniejszym ugrupowaniom.  Była na to powszechna zgoda.

Może należało trochę uporządkować scenę polityczną, ale od razu należało zapisać w ustawie, że nowe zasady mają działać przez jedną, góra dwie kadencje. Nie więcej.

Przeszło zupełnie niezauważone, że jeśli nie postawi się takiej prawnej granicy, urzędnicy dominujących partii, gdy już wymoszczą się na parlamentarnych stołkach, za żadne skarby świata nie pozwolą, by im te fory zabrać.

Dzisiaj mamy formalną demokrację, ale jaką? Sceną polityczną od lat niepodzielnie rządzą ci, którzy zdążyli się w „służbie publicznej” dorobić sieci układów i grubych pieniędzy, niejednokrotnie z wielkimi aferami czasów transformacji w tle.

No, bo co mamy?

Absurdalnie wysokie progi wyborcze, które w praktyce gwarantują, że żadne nowe ugrupowanie, jeśli nie stoją za nim czyjeś duże pieniądze, nie dostanie się do parlamentu. Gdy dodamy do tego system liczenia głosów D`Hondta, równie absurdalnie premiujący politycznych hegemonów, mamy już niemal całość niedemokratycznej układanki.

Warto jeszcze zwrócić uwagę, że wpływ ma kształt list wyborczych ma wyłącznie partyjna biurokracja, a wyborcy w swojej masie (choć nie ma takiego obowiązku!) poprą w praktyce tego, którego aparatczycy postawią na pierwszych miejscach.

I kolejna kwestia – poseł ma mandat teoretycznie wolny, więc czego by nie naobiecywał w kampanii wyborczej, dzień po wyborach może o tym zapomnieć, i nic z tego nie wyniknie.

Ale nie jest wolny – dzięki instytucji dyscypliny partyjnej w głosowaniach jest zależny, tyle że nie od wyborców, ale od partyjnego kierownictwa. Teoretycznie można dyscyplinę złamać, ale wielkie partie dysponują wieloma instrumentami by przywołać niepokornych do porządku. Albo wyrzucić za burtę.

Konsekwencją całej powyższej politycznej maszynerii jest to, że zmierzamy wielkimi krokami do systemu dwupartyjnego, a więc de facto quasi autorytarnego.

Systemu, w którym dominujące partie publicznie piorą się po gębach, ale trwają w dziwnej symbiozie, pozwalającej im, zupełnie nie licząc się z wyborcami, trwać przy władzy bez końca.

By to zmienić, trzeba by zmienić ordynacje wyborczą i zasady rządzące głosowaniami. Ale przecież żaden aparatczyk nie jest taki głupi, by dobrowolnie pozbyć się uprzywilejowanej pozycji, dającej nieograniczony dostąp do władzy i pieniędzy.

Przespaliśmy naszą młodą demokrację, gdy jeszcze wyborca miał na coś wpływ. Teraz jest za późno.

Darek Preiss

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *