czwartek, 28 marca

Drugiej szansy nie dostaną

Cóż to się dzieje, to całe pospolite ruszenie opozycji, te rozmowy, że „musisz głosować na Platformę, by odsunąć PIS od władzy”, ta presja, że kto nie głosuje na kolejne wcielenie neoliberałów jest zdrajcą i sprzedawczykiem, otumanionym 500 +. Ja na Koalicję Obywatelską na pewno nie zagłosuję.

Na wstępie kilka słów wyjaśnienia: nie jestem miłośnikiem partii dziś rządzącej, nie podzielam wielu wartości, które reprezentuje, nie jestem wierzący.

Ale, jak sądzę, umiem zauważać związki przyczynowo – skutkowe: od 1989 do zwycięskich dla PIS-u wyborów, Polską niepodzielnie (z przerwą 2005 – 2007) rządzili piewcy dzikiego kapitalizmu, choć nazwy tych ugrupowań się zmieniały.

Elity z klasy średniej i wyższej, zamknięte na swoich strzeżonych osiedlach, w biurowcach i domkach pod miastem, uważały, że skoro im się poprawia, poprawia się wszystkim, by sparafrazować pewne powiedzenie „Polska rośnie w siłę a ludzie żyją dostatniej” (w bardziej wulgarnej wersji „dostają Żytniej”). Bardzo wygodne myślenie.

Teoretycznie każdy decyduje, czy chce zostać na całe życiem niewolnikiem kredytu hipotecznego i, co za tym idzie, humorów szefa, by kupić sobie na kreskę wymarzony domek czy mieszkanie, no i oczywiście auto.

Ale nie wszyscy mieli nawet taki wybór. W najgorszych latach transformacji poza granicą wykluczenia społecznego pozostawało 20 – 25% rodaków. To już nie jest margines.

Nieprawda, że w wyścigu, do którego liberałowie zaprzęgli całe społeczeństwo, każdy miał równe szanse. Nie każdy miał rodziców z klasy średniej z bogato wyposażoną biblioteką, wyjazdy za granicę, możliwość ukończenia dobrej szkoły publicznej, dobrej uczelni wyższej itp.

Równe szanse? Powiedzcie to, szanowni liberałowie dawnym pracownikom PGR-ów zlikwidowanych z ideologicznego „ukazu”, co to przesiadują pod wiejskimi sklepami z „Mamrotem” w dłoni. Albo mieszkańcom miast dosłownie wyłączonych, jak za przekręceniem kontaktu, przez „jedynie słuszną” decyzję likwidującą jedyną fabrykę w okolicy.

Wśród dziennikarzy „Gazety Wyborczej” wyraźnie zabrakło świętej pamięci Józefa Kuśmierka, który w pierwszych latach transformacji tłukł się pekaesami po zapomnianych przez Boga i ludzi gminnych drogach. Teraz nie miałby czym jeździć (pomysłom premiera Mateusza Morawieckiego w rodzaju PKS+  nie wróżę wielkiego powodzenia, ale to zupełnie inny temat).

Kto nie miał pieniędzy, nie dawał rady w wyścigu szczurów, był dla liberałów godny pogardy: z definicji leń i nieudacznik. To liberałowie z ich naczelnym dogmatem: państwo, miasto, gmina itp. to firma, która musi przede wszystkim generować zyski, wyhodowali nowe pokolenie wyborców PIS-u. Nie łudźmy się, 40% poparcia nie zapewnią same moherowe babcie.

Jeśli likwiduje się politykę społeczną, to po co płacimy podatki? By z naszych pieniędzy utrzymywać resorty siłowe broniące przed nami władzy i jej przywilejów, jak chciałby Janusz Korwin – Mikke?

PO już raz odsunęła PIS od władzy i mieli szansę pokazać, że coś zrozumieli. Nic nie zrozumieli. Kłamali, jak zwykle politycy. Kto pamięta, że Donald Tusk przed zwycięskimi wyborami z 2007 roku zarzekał się, że nie ma potrzeby podniesienia wieku emerytalnego? Tymczasem co zrobił zaraz po wygranych wyborach?

Jego „reforma emerytalna” w praktyce oznaczała, że jak kobieta ma szczęście, to będzie do 67 roku życia dźwigać palety w dyskoncie, a jak nie – będzie dłużej zasilać szeregi bezrobotnych. Było to oczywiście na rękę właścicielom firm, jak zawsze z wężem w kieszeni.

Buta i arogancja tej władzy sama sprowadziła na nią klęskę wyborczą. Mógłbym znieść ośmiorniczki u Sowy i Przyjaciół, ale „państwo teoretyczne” to już dla mnie stanowczo za dużo.

Nie mam zaufania do programu społecznego PIS-u. Uważam, że w odróżnieniu od poprzedników trafnie rozpoznają społeczne potrzeby, ale traktują je instrumentalnie. Kiełbasy wyborczej na długo nie starczy, szybciej niż obdarowani zjada ją inflacja.

Ale nie chcę powrotu do czasów transformacji ustrojowej. Mimo, że mierzi mnie kibolski nacjonalizm, przymusowe narzucanie jedynie słusznego światopoglądu. Kto mnie zna, wie, że pełzającej budowie państwa wyznaniowego przeciwstawiałem się jeszcze gdzieś w czasach Okrągłego Stołu. Nie doceniłem tylko nacjonalizmu – rodzonego brata klerykalizacji. Jest nawet od niej gorszy, a mariaż tych dwóch to już prawdziwe piekło na ziemi.

Nikt jednak nie namówi mnie do wypędzania diabła belzebubem. Zwłaszcza odporny jestem na szantaż emocjonalny w rodzaju: wybierzcie nas, naszą arogancję, zadufanie w sobie, naszą chciwość i brak szacunku dla ludzkiej pracy (w odróżnieniu od spekulacji bankowych i giełdowych), bo inaczej u władzy zostaną tamci.

Założę się, że jeśli kiedyś liberałowie kiedyś wrócą do władzy, historia się powtórzy. Jak to śpiewał Kazik Staszewski: „Nie wierzę im jak psom”.

Darek Preiss

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *